czwartek, 26 września 2013

Polacy w Wehrmachcie.


"Nawet skrawka nieba nie widać. Czy to mgła czy dym unoszący się nad ruinami klasztoru na Monte Cassino? Przydałby się deszcz. Zmyłby przynajmniej ten smród spalenizny. A może lepiej nie, bo jak mocno popada to nas jeszcze zatopi w tym naszym bunkrze.
Fritz z czułością układa taśmy z amunicją.
- Zobaczysz Heniek, jak angole podejdą to jeszcze mi podziękujesz, że karabin tak pięknie ciągnie. Odpoczynek będziemy mieć tylko między jedną a drugą taśmą.
- No chyba, że nam lufa wybuchnie z rozgrzania.
- E tam. Aż tak ich dużo nie jest, żeby nie robili przerw w atakach.
Fritz to mój kompan, i członek naszej dwuosobowej obsady gniazda karabinu maszynowego. Ja jestem Heniek. Heniek z Bytomia. Fritz podaje amunicję i dba o naszą broń a ja strzelam. Po prostu celuję i naciskam spust.
Już cztery miesiące tu jestem. Ja Fritz i nasza pieprzona Niemiecka 1 Dywizja Pancerno-Spadochronowa. Jesteśmy naprawdę dobrzy. Daliśmy popalić Amerykanom i Brytyjczykom. Linia Gustawa nadal się trzyma.
Tylko po co ja w tym wszystkim? Walczę za Hitlera, za III Rzeszę, ja Polak. Ja potomek tych, którzy chcieli zrzucić jarzmo niemieckie i tworzyć Polskę. Zabijam tych, dzięki którym już wkrótce nasz kraj będzie wolny.
 Zabijam Polaków...
Wczoraj do boju ruszyło nasze Polskie Wojsko. Celowałem i strzelałem... Fritz aż ręce zacierał. To dobry chłop. Porządnie czyści broń. A ja kim jestem? Polakiem, Niemcem, kim?
Do wojska brali prawie wszystkich. Tych co się opierali czekał obóz. Ich rodziny też.
- Heniek, rusz się, widzisz idą, szybko!
Tak. Naciera Polskie Wojsko, jak pięknie.
- Już są blisko, Heniek!
Wiedziałem, że jeśli zdezerteruję rodzice i siostra zginą marnie w Auschwitz. Tylko moja niewola może ich uratować, albo...
- Heniek strzelaj!
Seria z karabinu zaterkotała głośno w bunkrze. Atakujący padli na ziemię. Żyją?
Ciemny przedmiot wpadł do środka. Granat.
Nareszcie..."
 
Wehrmacht

To co właśnie przeczytaliście to fikcja, ale mogło się tak zdarzyć. Polacy pod Monte Cassino walczyli po obu stronach barykady. Po jednej stronie wojska II Korpusu Polskiego a po drugiej żołnierze Wehrmachtu, a wśród nich wcieleni do służby w niemieckiej armii Polacy.
 
Teraz, gdy stoję w korku wraca do mnie treść artykułu, który przeczytałem jedząc lunch w jednej z chińskich knajpek. Był to artykuł z Dużego Formatu Gazety Wyborczej. Tytułu nie pamiętam, ale zaintrygował mnie tak mocno, że nie mogę o nim przestać myśleć. A przecież tu, w moim aucie myśli się najlepiej. Samochody wloką się "na jedynce" powoli, a przemyślenia kłębią się jak burzowe chmury. Obym tylko wszystko potem dał radę zapisać.

Krótko po zakończeniu działań wojennych w Polsce niemieckie władze przystąpiły do realizacji nacjonalistycznej polityki wobec podbitych terenów, mającej na celu wynarodowienie mieszkających tam Polaków.  Powołano urząd o nazwie Deutsche Volksliste (w skrócie DVL, Niemiecka Lista Narodowościowa). Wedle zamierzeń miał on się zająć rejestracją i weryfikacją ludności niemieckiej, mieszkającej na polskich ziemiach wcielonych do Rzeszy (w tym także w Generalnym Gubernatorstwie). DVL podzielono na 4 grupy.
I grupa - Niemcy, którzy przed wojną aktywnie brali udział w działalności niemieckich organizacji w Polsce, swe dzieci posyłali do niemieckich szkół, demonstrowali swą niemieckość; osoby te legitymowały się niebieskimi dowodami osobistymi.
II grupa - Niemcy nie wykazujący się w organizacjach niemieckich, jednakże zachowujący niemieckość; osoby te legitymowały się niebieskimi dowodami osobistymi. Teoretycznie dwóm pierwszym grupom przysługiwała pełnia praw i obowiązków obywatelskich (dopiero w późniejszych latach wprowadzono zakaz przynależności do NSDAP dla osób z II grupy).
III grupa - grupa ta była najbardziej "pojemna", gdyż obejmowała:
  • osoby o niemieckich korzeniach, ale spolonizowane;
  • osoby mające za współmałżonka Niemkę bądź Niemca;
  • osoby innej narodowości, jednakże "skłaniające się ku niemczyźnie" (według Niemców mieli być to m.in. Ślązacy, Kaszubi, Mazurzy).
Wpisani do III grupy otrzymywali niemieckie obywatelstwo na 10 lat (warunkowo, mogło być w tym czasie odwołane). Nie mogli być członkami NSDAP, obejmować stanowisk kierowniczych, urzędów honorowych, nie mogli podejmować studiów na niemieckich uczelniach, wykonywać określonych zawodów ani zawierać swobodnie małżeństw. Mimo tych ograniczeń na III grupie ciążył obowiązek m.in. służby wojskowej. Wpisani do III grupy legitymowali się zielonymi dowodami osobistymi.
IV grupa - osoby pochodzenia niemieckiego, jednakże całkowicie spolonizowane, działające w polskich organizacjach lub odnoszące się nieprzychylnie do niemczyzny. Ograniczenia praw były podobne jak dla osób z grupy III, jednak wpisani do IV grupy nie podlegali służbie wojskowej, natomiast winni się przesiedlić w głąb Rzeszy, a ich majątek mógł ulec konfiskacie. Posiadaczom IV grupy DVL wydawano czerwone dowody osobiste.
Do DVL zapisało się ponad 2 mln. Polaków. Byli to głównie mieszkańcy Śląska, Pomorza czy Wielkopolski.
Wcielanie do Wehrmachtu

Aż trudno uwierzyć, że tylu Polaków wyrzekło się swojej narodowości. Zawsze słysząc o volksliście wyobrażałem sobie tysiące ludzi, którzy odmawiają podpisania takiego haniebnego dokumentu. Giną za to z rąk faszystowskich oprawców. Tylko nieliczne zdegenerowane jednostki ratując swój parszywy tyłek przechodzili na stronę wroga. Bohaterstwo ludności cywilnej z czasów okupacji hitlerowskiej była dla mnie czymś bezdyskusyjnym i pewnym. Sprawa jednak nie jest tak prosta jak się wydaje. Podczas zapisywania do DVL stosowano różne naciski i niewielu przystępowało do niej dobrowolnie.  Rejestrowano obywateli tak zgadzających się na to, jak i zmuszanych do tego pod wpływem różnorakich środków represji, np. odbierania przydziałów kartek żywnościowych, wyrzucania z lokali mieszkaniowych, odbierania miejsc pracy, nękania przez policję, a nawet wywożenia całych rodzin do obozów koncentracyjnych lub przesiedleńczych (i warunkowaniu zwolnienia podpisaniem DVL). Podczas całej wojny najsilniejszym naciskom poddawani byli mieszkańcy Śląska oraz Pomorza. Nie bez znaczenia na fakt podpisania volkslisty miało również wielokrotne wyrażanie zgody i wręcz zalecanie tego m.in. przez Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych i premiera Rządu Polskiego na uchodźctwie, gen. Władysława Sikorskiego, a także biskupa diecezji śląskiej Stanisława Adamskiego oraz Arki Bożka, członka Rady Narodowej na uchodźctwie, którzy namawiali Ślązaków, Wielkopolan i Pomorzan do podpisywania DVL (używano określenia "maskowanie się"), aby uchronić naród przed biologicznym wyniszczeniem.
Wciągano na volkslistę nawet osoby wbrew ich wiedzy lub zgodzie. Prowadziło to do sytuacji, w których na volkslistę wpisywani byli krewni np. powstańców śląskich, osób aresztowanych za współpracę z podziemiem lub objętych tzw. aresztem prewencyjnym i umieszczonych w obozach koncentracyjnych.
Wobec powyższych faktów jasnym staje się, dlaczego przedwojenni obywatele polscy narodowości polskiej, pozbawieni jakichkolwiek związków z Niemcami, masowo podpisywali volkslistę. W większości wypadków była to jedyna szansa zapewnienia sobie przetrwania.

Próbuję to zrozumieć. Wejść w skórę 25-latka, który kilka miesięcy temu wziął ślub ze swoją ukochaną. Właśnie oczekują na potomka. Jego rodzice mieszkają w tym samym mieście wraz z młodszym bratem. Jej rodzice w oddalonej o kilka kilometrów wiosce wiodą biedny, ale spokojny żywot. Podpisać? Narazić ich wszystkich na niedostatek, głód a może nawet śmierć? O sobie nawet nie myślał, gdy kreślił podpis na papierze opieczętowanym "wroną" i swastyką.

Fakt przyjęcia volkslisty był dla mężczyzn w wieku poborowym równoznaczny z obowiązkiem służby wojskowej. I stąd właśnie tylu Polaków w Wehrmachcie. Ogółem zostało wcielonych ponad 375 000 Polaków. Trafiali potem na wszystkie fronty II wojny światowej. Przelewali krew w znienawidzonym mundurze i walczyli za Hitlera który był dla nich synonimem zła. Rzadko dezerterowali. Jeśli dezerter miał rodzinę najczęściej trafiała ona na przymusowe roboty lub do obozu śmierci. Raczej tylko mężczyźni bez rodzin decydowali się na ten krok. Choć czasem mieli już tak dość tej służby, że woleli zaryzykować byt najbliższych niż dłużej pozostawać w Wehrmachcie. Najlepszym wyjściem było dostać się do niewoli, gdyż wtedy najczęściej rodzinę omijały represje ze strony okupanta. Na froncie zachodnim Polacy masowo poddawali się, a po pojmaniu ich przez aliantów, byli przyjmowani do Polskiego Wojska i stanowili uzupełnienie II Korpusu Polskiego dowodzonego przez gen. Andersa jak i innych polskich jednostek wojskowych. Ogólnie do Polskich Sił Zbrojnych na zachodzie dołączyło ponad 89 000 Polaków służących wcześniej w armii niemieckiej. Na froncie wschodnim było zgoła odmiennie, gdyż sowieci bardzo często nie brali jeńców i wszystkich rozstrzeliwali. Jednak i tu podejmowano ryzyko. Niestety odsetek pojmanych Polaków przekazanych do utworzonej w ZSRR Armii Polskiej był niewielki. Po prostu Polaków z Wehrmachtu traktowano jako jeńców niemieckich. Na ok 57 000 pojmanych do ludowego Wojska Polskiego trafiło tylko ok. 3 000 osób. Nie wiadomo ilu jeńców straciło życie w sowieckiej niewoli.
 
Polacy z Wehrmachtu w 2 Korpusie Polskim gen. Andersa

Co działo się w głowach tych ludzi, którzy spędzali całe dnie z wrogiem, walczyli ramie w ramię, ginęli, ratowali ich życie, jedli, spali. Czy stawali się bezwolną masą wojskową zgodnie z ówczesnym wojskowym drylem, czy tylko maskowali własne uczucia i czekali chwili, która pozwoli im wreszcie się uwolnić? Co czuli kiedy strzelali i zabijali żołnierzy walczących o uwolnienie świata od jarzma faszyzmu? A może strzelali w powietrze? Może tylko kiedy zagrożone było ich życie, powodowani instynktem obronnym zabijali alianckich żołnierzy? Do końca nigdy się nie dowiemy. Są wprawdzie publikacje przytaczające wspomnienia Polaków, byłych żołnierzy Wehrmachtu, ale z pewnością nie mówią wszystkiego. Ja osobiście nie potrafię sobie nawet wyobrazić jakie cierpienia moralne i etyczne powodowała taka służba.
 
Pisząc ten tekst jestem oczywiście bardzo daleki od tego aby wybielać ludzkie kanalie jakie zapewne trafiały się wśród Polaków. Zapewne byli też tacy, którzy ochotniczo wstępowali do Armii Niemieckiej (artykuł w Dużym Formacie również o tym mówi), aby walczyć za Hitlera, mordować, okradać i gwałcić. Tych Polaków jak najbardziej potępiam i brzydzę się nimi. Ale jak wynika z różnych źródeł, tych, którym zawierucha wojenna zgotowała tak ciężki los było więcej.
 
Co o tym wszystkim myślicie? Czy należy współczuć tym ludziom, czy raczej ich potępić? Czy powinni odmówić podpisania volkslisty? Czy powinni uciec z wojska? Pytań jest dużo. Spróbujcie je postawić na nowo i na nie odpowiedzieć.
 
Na zakończenie przytoczę jeszcze fragment wspomnień Ludwika Lipowczana, który walczył na froncie wschodnim w niemieckiej formacji strzelców górskich. Wspomnienia zaczerpnięte ze strony poświęconej losom Polaków przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego w okresie II wojny światowej www.wehrmacht-polacy.pl
 
Ilu Polaków jest wśród tych żołnierzy z Wehrmachtu ?
 
"Na początku maja Rosjanom udało się tuż obok naszych pozycji utworzyć nieduży przyczółek na zachodnim brzegu. Teren przyczółka był lesisty, z głębokimi jarami, niedostępny.
Niemcy planowali zdobyć ten przyczółek. Do ataku włączono również naszą jednostkę. Dzień ataku - 15 maja 1944 r. - pamiętam jak dziś. Teren, który mieliśmy szturmować, był wyjątkowo niekorzystny dla atakujących. Liczne jary i urwiska, las i gąszcz krzaków, uniemożliwiały użycie broni pancernej.
Noc przed walką. Zgromadziliśmy się w ziemiankach. Atmosfera była pełna napięcia. Jedni palili w milczeniu papierosa za papierosem, drudzy przeklinali cały świat, inni w cichości modlili się. Wszyscy zdawali sobie sprawę z dramatu sytuacji i z tego, że następnego dnia nie przeżyją. Niektórzy mieli nawet takie przeczucie, co niestety często się spełniało. Z naszej grupy telefonistów ja i współkolega byliśmy wyznaczeni do udziału w szturmie, montując na bieżąco linię łączności. Trzeci łącznościowiec pozostał w tyle w ziemiance. Nad ranem, kiedy ledwo zaczęło się rozwidniać, nastąpiło uderzenie ogniowe artylerii na pozycje nieprzyjaciela. Uderzenie było bardzo gwałtowne, ale krótkie, ze 20 minut. Na dłuższy atak artyleryjski nie starczyło amunicji. Dla porównania, kiedy Rosjanie robili atak artyleryjski, to trwał on 2-3 godziny.
Po przygotowaniu artyleryjskim rozpoczął się szturm. My telefoniści razem ze szturmującymi przebiegliśmy otwarte pole i wpadliśmy do lasu. Szturmujący wdarli się ze 100 metrów w głąb lasu. Doszło do potwornej strzelaniny z broni ręcznej. W gąszczu leśnym panował jeszcze zmrok. Pociski świetne (Leuschtspur) przelatywały ze wszystkich stron. W wielu miejscach doszło do walki wręcz, wybuchały granaty ręczne.
Ale powoli strzelanina słabła, natarcie zatrzymało się. Nastawał dzień, w lesie było już jasno. Łączność telefoniczną nawiązaliśmy. Po dwóch godzinach oczekiwania wznowiono natarcie, ale na krótko. Nieprzyjaciel na przyczółku skapitulował. Poddało się ze 300 żołnierzy, jak się okazało, była to karna kompania skierowana z góry na straconą pozycję.
Zebrano rannych i zabitych. Wśród rannych był niejaki Pinkas z Goleszowa, ciężko ranny w brzuch, ale przeżył. Po wojnie rozmawiałem z nim.
Kiedy wróciliśmy na nasze stanowiska na tyłach, okazało się, że nasz kolega telefonista, który był w ziemiance, w miejscu względnie bezpiecznym - nie żyje. Trafił go mały odłamek (Splitter) od granatu w głowę, który rozerwał się w koronie bliskiego drzewa. Nam udało się wyjść cało, mimo że byliśmy wśród szturmujących w pierwszej linii walki. Opatrzność Boża czuwała nad nami.
Na kilka tygodni na naszym odcinku frontu uspokoiło się, dochodziło tylko do sporadycznej działalności patroli i ostrzału nękającego artylerii. Stan osobowy został uzupełniony przez rezerwistów. Była to zbieranina ludzi w różnym wieku z tzw. Ersatz-Abteilungów. Na terenie, gdzie przebywaliśmy, były liczne winnice. Toteż w piwnicach opuszczonych domów były beczki z winem. Panowały upały. Gasiliśmy pragnienie wodą z winem, w myśl powiedzenia: "Das Wasser macht stumm, der Wein dumm" (Woda czyni niemym, zaś wino głupim) - i dlatego piliśmy wino z wodą.
Niekiedy jechaliśmy kilka kilometrów za front na seanse filmowe lub występy teatralne (Variette).
Na początku lipca nastąpiła zmiana stanowisk (Stellungswechsel). Maszerowaliśmy ok. 50 kilometrów na nowe pozycje. W czasie marszu w nocy zastała nas potężna burza z piorunami. Na gołym stepie, gdzie nie można było znaleźć najmniejszej osłony, było to niesamowite przeżycie. Piorun zabił powożącego i konie.
Okazało się, że na tym odcinku frontu Rosjanie utworzyli dość duży przyczółek, wokół którego utworzono dwie linie obrony. Naszą jednostkę skierowano na drugą linię obrony. Naszym zadaniem było wzmocnienie jej przez budowę nowych stanowisk ogniowych.
Ponieważ byliśmy kilka kilometrów za pierwszą linią, było dość spokojnie. Niekiedy ostrzeliwała nas dalekosiężna artyleria lub samoloty.
Pod koniec lipca Niemcy planowali atak na przyczółek. Rosjanie musieli być doskonale zorientowani na temat miejsca i terminu ataku. Na godzinę przed atakiem potężna nawała ognia artyleryjskiego spadła na oddziały szykujące się do szturmu, co uniemożliwiło skuteczny atak.
Na początku sierpnia dotarły do nas wiadomości, że oddziały radzieckie są na terenie Polski (Lublin-Chełm) oraz że w Warszawie wybuchło powstanie przeciwko Niemcom.
W drugiej połowie sierpnia i na naszym odcinku frontu ruszyła potężna radziecka ofensywa. Jednocześnie skapitulowały wojska rumuńskie. Ponieważ na naszej prawej i lewej flance były oddziały rumuńskie, nasza dywizja w ciągu kilku dni została okrążona. Powstał więc ruchomy "kocioł", który przebijał się na zachód. Jak długo starczyło amunicji i paliwa dla czołgów i dział samobieżnych, posuwaliśmy się dość szybko, skutecznie rozbijając opór przeciwnika.
Katastrofa nastąpiła, gdy zabrakło paliwa i amunicji dla broni pancernej. Czołgi, działa i inne pojazdy porzucono, jak również i rannych.
Pozostali żołnierze tylko z bronią ręczną przebijali się dalej na zachód. W ciągu dwóch dni dywizja została rozbita i rozproszona.
Pamiętam ostatni dzień tej zagłady. Kilkaset ludzi rozproszonych posuwało się przez pagórkowaty teren. Przeciwnik ogniem bezpośrednim z dział strzelał jak do zajęcy. Obserwowałem, jak nieprzyjacielska tyraliera postępowała za nami, zabitych przeszukiwano, rannych dobijano.
W pewnym momencie doszliśmy do pola, na którym była duża ilość kopek siana. Byłem potwornie zmęczony, niewyspany. Wczołgałem się pod jedną z kopek siana i momentalnie zasnąłem. Obudziłem się w nocy, wokół cisza i rozgwieżdżone niebo. Według gwiazd określiłem kierunek zachodni i ostrożnie poszedłem dalej.
Nad ranem dotarłem do pól kukurydzy. Dawały one schronienie, a przede wszystkim pożywienie. Kolby kukurydzy dojrzewały, ziarna były jeszcze miękkie, mleczne, i można było je przeżuwać."
 
źródła:
 
Dobrski B., Byłem żołnierzem Wehrmachtu, Londyn 2002
Hajduk R., Pogmatwane drogi, Warszawa 1976

niedziela, 22 września 2013

Przyjemność grzybobrania.

 

Borowiki
Okropnie ciągnie się ten sznur samochodów. Ale żeby jeszcze przed miastem, w lesie był już taki korek? O, nawet facet na piechotę mnie wyprzedza. Zaraz, zaraz a co on tam niesie w koszu? Grzyby! Cały kosz przepięknych prawdziwków! A ja tu gniję w korku.

Uwielbiam zbierać grzyby. Nie jestem jakimś znawcą, ale potrafię rozpoznać kilka ich gatunków i zbieram tylko te które znam. Już jako dziecko chodziłem z rodzicami do lasu na grzyby. To od nich złapałem tego bakcyla. Poza tym uwielbiam przebywać w lesie. W czasach kiedy praca nie zabierała mi całego wolnego czasu często wybierałem się na spacer do sosnowego boru, aby pooddychać tym specyficznym powietrzem, wsłuchiwać się w szum drzew i rozkoszować się pięknem natury. Pobyt w lesie bardzo mnie uspokaja i sprawia, że jest mi jakoś tak dobrze i wesoło. Zawsze z tego miejsca wracam w świetnym humorze.

Doskonały las do grzybobrania
Las zawsze koi nerwy.

Wszystkim bardzo polecam spacery po lesie, jazdę na rowerze, czy w zimie jazdę na nartach biegowych. Las po prostu koi nerwy, odstresowuje i "ładuje akumulatory". Naprawdę nie warto spędzać całych dni w centrach handlowych. Porzućcie ten nowomodny sposób spędzania wolnego czasu. Weźcie dzieciaki i jedźcie do lasu. Pokarzcie im jak wygląda przyroda. Posłuchajcie ptaków, dotknijcie kory drzew, wciągnijcie głęboko w płuca to leśne powietrze, które tak niesamowicie pachnie. Spróbujcie rozpoznać gatunki roślin tam rosnących, czy poszukać tropów dzikich zwierząt. Zobaczycie jak wspaniale wypoczniecie, jak świetnie będzie wam się spało w nocy i z jakim optymizmem powitacie rano kolejny dzień.


Dwa prawdziwe grzyby
Borowiki

No ale miało być o grzybach. W zasadzie to co zbieramy w lasach to są owocniki grzybów. Mówiąc dość ogólnikowo grzyby tworzą je po to aby się rozmnażać. W owocnikach wytwarzają zarodniki, które potem, gdy taki owocnik dojrzeje, są rozsypywane aby z nich utworzyła się nowa grzybnia. Jest to jeden ze sposobów rozmnażania wegetatywnego obok pączkowania i fragmentacji plechy. Istnieje również rozmnażanie generatywne. Generalnie aby omówić temat grzybów trzeba by napisać kilka opasłych tomów. Oprócz grzybów owocnikowych są jeszcze pleśnie, są również grzyby pasożytnicze i chorobotwórcze. Praktycznie gdzie by nie spojrzeć to są tam grzyby. Grzybnia rozwija się w ściółce leśnej, w ziemi na polach i trawnikach, w starych drewnianych domach i całkiem nowych blokach mieszkalnych. Wszędzie tam gdzie jest dość wilgotno i jest odpowiedni „pokarm” tam pojawiają się strzępki grzybni. Grzyby rozkładają martwe szczątki organiczne, pasożytują na roślinach i zwierzętach, ale również wchodzą w symbiozę z innymi organizmami i pomagają im żyć, same również czerpiąc z tej współpracy korzyści. Nas zbieraczy najbardziej interesują jednak owocniki grzybów, czyli te Nasze Grzyby.


Najbardziej w grzybobraniu lubię znaleźć pniak obrośnięty opienkami
Stadko opieniek.
Gdy przychodzi jesień i znajdę się w leśnej okolicy oczy same mi uciekają w kierunku ziemi i myszkują w trawie i liściach w poszukiwaniu podgrzybków, kurek czy borowików często nazywanych prawdziwkami. Wtedy już wiem, że muszę wybrać się na grzyby, aby nasycić ten prymitywny instynkt zbieracza. Według mnie zbieranie grzybów składa się z kilku części. Pierwsza to wyprawa i pozyskiwanie grzybów, przetrząsanie lasu, zbieranie do wiaderek i koszyków. Druga to czyszczenie i obieranie ich tak aby nadawały się do spożycia. A trzecia to tworzenie niesamowicie smacznych i aromatycznych dań. W tej części zawiera się również ich konsumowanie. Są ludzie, którzy lubią tylko jedną czy dwie z tych części. Najczęściej spotykamy takich co lubią zbierać a nie lubią nic przy grzybach robić albo tacy, którzy uwielbiają potrawy z grzybów, ale do lasu ich nie ciągnie. Ja natomiast lubię wszystkie trzy części grzybobrania. Uwielbiam włóczyć się za grzybami po lesie, potem siedzieć na stołeczku z nożem w ręku i pieczołowicie obierać malutkie podgrzybki czy opieńki. Cieszy mnie kiedy mnożą się wianki prawdziwków przeznaczonych do suszenia i rosną stosy słoików grzybków marynowanych wszelkiej maści czy konserwowanych w soli. W przyrządzaniu grzybów najlepsza jest moja żona. Jej sosy są wprost niebiańskie. Jednak moim ulubionym daniem jest jajecznica z kurkami. Czasem mogą je zastąpić opieńki, ale jednak kurki są bezkonkurencyjne.
Grzybobraniowe przetwory
 
 
 
Rozmarzyłem się, a przede mną jeszcze długi sznur samochodów.

 
 
 
Dziwi mnie bardzo beztroskie podejście niektórych ludzi do zbierania i jedzenia grzybów. Ciągle media trąbią o śmiertelnych, wcale nie rzadkich przypadkach zatrucia grzybami. A jednak ich ilość się nie zmniejsza. Nie potrafimy wyciągać wniosków z tych tragicznych zdarzeń. Nadal zbieramy grzyby, których nie znamy, a w tym przypadku nauka na błędach nie jest zalecanym sposobem zdobywania wiedzy. Gotujemy grzyby niewiadomego pochodzenia i dajemy je własnym dzieciom do jedzenia. Często przeczytamy jakiś poradnik, zerkniemy do atlasu, czy przejrzymy strony internetowe ze zdjęciami grzybów i opowieściami z wypraw internautów i już łapiemy koszyk i pędzimy do lasu. Aby bezpiecznie korzystać z tych dobrodziejstw natury polecam raczej początkowe wyprawy z osobami, które już lata spędziły w pogoni za borowikami czy maślakami. One na pewno najlepiej nauczą nas co i jak zbierać, jak potem to wszystko przygotowywać aby grzybobranie było bezpieczne a jedzenie smaczne.
Tych grzybów nie zbierajcie, ale fotografujcie

Bardzo jestem ciekawy czy Wy Drodzy Czytelnicy również zbieracie grzyby. Jak to się stało, że zaczęliście to robić, jakie są wasze ulubione dania z tych owoców runa leśnego. Co myślicie na temat ciągle zdarzających się przypadków zatruć. A może macie jakieś swoje sposoby na uniknięcie tych nieszczęść.

Tajna grzybowa miejscówka
No w końcu wyprzedziłem tego faceta co szedł z pełnym koszykiem prawdziwków. Ech, jak ja mu zazdroszczę…
Postanawiam, w niedzielę zabieram rodzinkę i śmigamy na grzyby. Tylko czy do niedzieli coś jeszcze dla nas zostanie? Może nikt nie trafi do tego młodnika po lewej stronie rozwalonego starego paśnika w którym w zeszłym roku nazbieraliśmy sześć wiaderek podgrzybków. E, trzeba być dobrej myśli. Na pewno nikt tam nie trafi.

środa, 18 września 2013

Jakieś gusła chodzą mi po głowie czyli magia przesądu.


Nie bądź przesądny


No i mam za swoje. Zacząłem pisać tego bloga 13 w piątek i dosięgnął mnie pech. Padł mi komputer i nie mogę teraz nic zrobić. Prawdopodobnie wysiadła karta graficzna, bo monitor w pracy mi działa, a w domu pokazuje brak sygnału. Jak wiecie w dzisiejszych czasach bez internetu jak bez ręki. Na szczęście mogę coś napisać w pracy. Wyjątkowo, bo obiecałem sobie tego nie robić.
A wracając do 13 w piątek to był zupełnie przypadkowy termin. Ponieważ nie jestem przesądny i wszelkiego rodzaju zabobony są mi zwyczajnie obojętne, nawet nie zwróciłem uwagi na tą "feralną" datę. Swoją drogą takie gusła to dość ciekawy temat. Szczególnie kiedy stoimy w korku, mamy okazję i czas na przemyślenia na które normalnie nie moglibyśmy sobie pozwolić. Jak mówi wikipedia:
„Przesąd, zabobon – bezpodstawna, uparcie żywiona i niewrażliwa na argumentację wiara w istnienie związku przyczynowo-skutkowego między danymi zdarzeniami. Wypływać ono może ze stereotypów zakorzenionych w tradycji i kulturze. Jest pozbawione racjonalnych podstaw i niemożliwe do weryfikacji.
Najczęściej jest pozostałością dawnego systemu wierzeń, uważanego za przestarzałe formy magii, przejawy ciemnoty i zacofania (tak traktowano "pogańskie" wierzenia dawnych Słowian po wprowadzeniu w Polsce religii chrześcijańskiej).”

A jednak mimo tego, że większość z nas wie i rozumie, że przesądy są nieracjonalne to jednak wplata je w codzienne życie i nie przechodzi pod połączonymi słupami, czy jak wyjdzie z domu i czegoś zapomni to się nie wraca, a jeśli już to usiądzie na chwilę na krześle, żeby odegnać pecha. Pecha przynosi również fakt, że czarny kot przebiegnie nam drogę, a cały dzień 13 każdego miesiąca jest wyjątkowo pechowy nie wspominając już o 13 w piątek. W ten dzień pech jest murowany. Piątek to również "zły początek" więc raczej nie zaczynajmy ważnych przedsięwzięć, czy nie podejmujmy ważnych decyzji w ten dzień tygodnia. Pecha w tym dniu może zmniejszyć fakt wstania rano z łóżka prawą nogą, bo jeśli wstaniemy lewą to nie dość, że mamy przechlapane to jeszcze będziemy dla innych opryskliwi i niemili. No chyba, że szybko odpukamy 3 razy w niemalowane drewno, wtedy tego pecha trochę ujarzmimy. Poniedziałek już nie jest taki zły, ale jeśli w tym dniu rzucimy się w wir pracy to cały tydzień będziemy harować jak wół. Lepiej pójść tego dnia gdzieś się zabawić, spotkać z przyjaciółmi (zaswędzi nas prawa ręka, będziemy się z kimś witać) czy w ogóle spędzić miło czas, bo jaki początek tygodnia taki cały tydzień. Optymalnie będzie jeśli w poniedziałek, albo w Nowy Rok zaswędzi nas lewa ręka. Nagły przypływ gotówki rozjaśni nam szarość życia. Tylko proszę pamiętać, żeby guziki zapinać prawidłowo, bo krzywo pozapinane sprowadzają biedę. Torebki również nie należy stawiać na podłodze "bo pieniądze zaraz uciekają". Nie przejmujmy się jednak gdy przez nieuwagę założymy ubranie na lewą stronę. Szczęście się do nas na pewno uśmiechnie.

Można by tą wyliczankę ciągnąć niemal w nieskończoność. Każda dziedzina naszego życia ma swoje przesądy. Są zabobony związane z domem, ze zwierzętami, z drzewami i kwiatami. Z zamążpójściem, chrzcinami i śmiercią. Gusła towarzyszą nam podczas matury, w domu i w pracy. A przedsięwzięcie budowy własnego domu jest wprost nimi naszpikowane.
 
Bardzo ciekawe są przesądy związane z hazardem. Ponieważ mam sporo kontaktów z tą branżą i co jakiś czas przebywam w "jaskini hazardu" udaje mi się co nieco zaobserwować. Nie są to grzeczne zabobony typu jak zobaczysz bociana w gnieździe to będziesz mieć szczęście. Bardzo często są wulgarne lub wręcz chamskie a grający traktują je zwykle jak biblię postępowania ubierając je w słowa typowe dla hazardzistów i odnoszące się do gry, wygrywania i procedur panujących w kasynie.
"Karty lubią dym i mocne słowa" odnosi się do tego, że grając w Pokera bądź Blackjacka należy palić, palić, palić i kląć, kląć, kląć. Im więcej spalimy papierosów i użyjemy zwrotów zaczerpniętych z łaciny podwórkowej tym więcej wygramy. "Kulkę należy porządnie zwymyślać (gracze mówią opierdolić)". Jeśli biedną kuleczkę, która toczy się w kole na Ruletce nazwiemy niezliczoną ilością obraźliwych epitetów to wtedy wpadnie w numer najgrubiej przez nas obstawiony. "Jak automat daje to zaraz będzie zabierał, a jak zabiera to trzeba grać, bo zaraz będzie dawał". Wielu graczy zasłania ekran monitora na automacie wierząc, że wtedy wejdzie lepszy układ. Odchodzi od stołu, żeby kulka wpadła w grubiej obstawiony numer. Wierzy, że kulka ma oczy i widzi co obstawili, dlatego często wpada w pusty numer. Uważają, że jak zwymyślają krupiera to będzie lepiej (korzystniej dla nich) rozdawał karty bądź rzucał kulką. W kasynie wprost roi się od przesądów. Człowiek po prostu woli żeby wynik jego gry zależał od pewnych konkretnych, choć czasem absurdalnych czynności niż tylko od formuły matematycznej i zwykłego przypadku.

Hazard i Przesąd

 
Zabawne jak duży wpływ na ludzi mają przesądy. Kościół od zawsze był przeciwnikiem wszelkiego rodzaju guseł upatrując w tym nawiązanie do dawnych pogańskich wierzeń i magii. Mimo to katolicy również wierzą w przesądy, nawet nie wiedząc, że w świetle nauki ich wiary popełniają wielki występek nazywany powszechnie grzechem. Jak się głębiej zastanowić to rzeczywiście zabobony mają w sobie coś magicznego. A przecież każdy z nas chciałby znać kilka magicznych zaklęć żeby uczynić swoje życie piękniejszym i obronić się przed troskami dnia codziennego. Mieć gotową receptę na szczęście. Mimo iż sam nie wierzę w przesądy i nie stosuję ich w życiu (przynajmniej świadomie) to jednak myślę, że mogą nam dać odrobinę radości i spowodować, że bardziej uwierzymy w swoje możliwości i w to, że robiąc coś, bądź czegoś unikając świadomie kierujemy swoim losem. Bo przecież tak jest. Nasz los jest w naszych rękach. I nie ma tu znaczenia, czy jesteśmy zabobnni czy nie.
 
A Wy Drodzy Czytelnicy tego nowo powstałego bloga jesteście przesądni czy nie? Jakie gusła mają największy wpływ na Wasze życie? Czy ten specyficzny model magii uprawiacie świadomie, czy raczej przypadkowo? A może świadomie i z rozmysłem przeciwstawiacie się "tej ciemnocie"? Podzielcie się ze mną i z innymi blogosferowiczami swoimi przemyśleniami na ten temat. Bo przecież nie trzeba stać w korku, żeby jakieś przemyślenia narodziły nam się w głowie.
 
No, w końcu się coś ruszyło i wreszcie mogę wrzucić inny bieg niż jedynkę. Ciekawe, wyprzedzić tego czarnego audi z lewej czy prawej strony? Na pewno nie wolno mi przejechać skrzyżowania na czerwonym świetle bo to oznacza utratę sporej sumy pieniędzy. I jeszcze ten zabobonny lęk przed ludźmi w odblaskowej kamizelce, białej czapce i z suszarką w ręku ...

Czarny kot
 

piątek, 13 września 2013

Dlaczego chcę pisać?

Zawsze chciałem pisać. Chociaż mój zawód, wykształcenie niewiele ma wspólnego z pisaniem. Nawet moje zainteresowania nie są w żaden sposób powiązane z pisaniem. Ale zawsze z tyłu głowy miałem myśl, że mógłbym kiedyś coś napisać. Zabierałem się do tego wiele lat, wymyślałem wiele różnych sposobów, miałem masę pomysłów na artykuły, książki, opowiadania, a nawet wiersze. W końcu dostrzegłem bloga jako sposób na urzeczywistnienie tej mojej potrzeby oraz wypróbowanie warsztatu. Bo tak naprawdę to nie wiem czy potrafię coś stworzyć, ubrać to w odpowiednie słowa i dać do przeczytania innym ludziom. Ale dziś zdecydowałem o otwarciu mojego bloga.

Pomysł powstał właśnie w korku. Spędzam dużo czasu w samochodzie i korki są moim chlebem powszednim. Zawsze próbowałem jakoś zagospodarować ten czas, słuchałem muzyki, książek w wersji audio, załatwiałem codzienne sprawy przez telefon. Ale jedną rzecz robiłem najczęściej. Poświęcałem na nią najwięcej czasu i sprawiała mi ona najwięcej przyjemności podczas tych długich minut spędzanych w korkach. Rozmyślałem, wymyślałem, analizowałem, planowałem, fantazjowałem. Krótko mówiąc puszczałem mój mózg luzem i bawiłem się swoimi myślami. Wiele osób tak robi, chociaż niekoniecznie w korkach i nie zawsze zdają sobie z tego sprawę. Wielu nie ma z tego żadnej przyjemności, wręcz przeciwnie, męczy to ich, a czasem nawet staje się utrapieniem. Dla mnie jest to raczej przyjemne (no chyba, że natrętne myśli obudzą mnie w nocy i nie dają się wyspać), a na pewno jest to przyjemne w korku.

I właśnie tymi myślami chcę się z Wami podzielić.


Warszawski korek